środa, 31 grudnia 2014

Do siego :)

Dziś sylwester  - ostatni dzień 2014 r. 
Czy był dla mnie dobry? 
Chyba tak. Jasiek przestał już tak często chorować, M pracuje,
 dzięki czemu ja mogę poświęcić się moim pasjom. 
Ale nie byłaby sobą, gdybym nie ponarzekała i nie liczyła na więcej niż mam:)

Czekam, kiedy w końcu Esy Floresy zaczną zarabiać na siebie przez cały rok, ale niestety jak to w górach bywa wszystko zależy od pogody (a właściwie od śniegu).

W tym roku podjęłam też kilka bardzo ważnych decyzji: rzuciłam palenie,
 rozszerzyłam działalność, założyłam bloga :).

 Na przyszły też mam już pewne plany. Mam nadzieję, że wytrwam w swych postanowieniach
 i w przyszłym roku zobaczymy się znów. 

A Wam kochani życzę tego co w życiu ważne - zdrowia i radości. 
Życzę Wam pracy, która będzie Wasza pasją, bo tylko wtedy da Wam satysfakcję, również finansową. 
Życzę Wam abyście spotykali tylko ludzi życzliwych, takich, którzy wesprą Was w trudnych chwilach, a kiedy trzeba mocno Wami potrząsną ;)
No i życzę Wam abyście nie przestawali mieć marzenia, bo jeśli czegoś się bardzo pragnie,
 to nie ma rzeczy niemożliwych.
Zawsze powtarzam Jankowi, że nie znam słowa ,,nie da się'' !!!
(no chyba, że w tyłku parasola otworzyć)
POZDRAWIAM WAS GORĄCO I SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU :) :) :)

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Dziesięć lat prób i szarlotka jak z obrazka ;)

W Esach Floresach rozpoczął się sezon zimowy. Są goście więc jest komu piec słodkości. 
Odkąd pamiętam lubiłam gotować i piec. 

Ale nie takie tam zwykłe gotowanie - pomidorówka i ziemniaki ze schabowym ;)
 Interesowały mnie szczególnie te potrawy, których nie znałam, 
i te które samym już wyglądem zachęcały do spróbowania. 
Ponieważ M ciągle w rozjazdach, nie za bardzo było dla kogo gotować,
 a dla siebie jakoś się nie chce. Myślałam, że może jak Janek podrośnie, 
to doceni moje starania (ach ta moja próżność!), ale nic z tego. Należał i nadal należy do tych dzieci, co to jak uprą się na jedna potrawę, to jedzą do znudzenia, na śniadanie,
 obiad i kolację przez pół roku. O próbowaniu nowych smaków mowy nie było! 
Z ciastami nie szło mi tak łatwo.
 Moje wielokrotne próby upieczenia czegoś kończyły się klęską i zazwyczaj wyrób, zaraz po wyjęciu z pieca, lądował w śmieciach. Nie żebym się od razu poddała!
 Podchodziłam do zadania systematycznie, za każdym razem kiedy znalazłam jakiś genialnie prosty, i pięknie wyglądający przepis ;)
Jednak jedynie co udało mi się jako tako opanować, to bardzo proste ciasta oraz serniki na zimno 
(nie wymagające pieczenia). 
Wszystko się zmieniło, kiedy trafiłam przypadkiem na cudny robot kuchenny. 
Ponieważ jestem wielką gadzeciarą i uwielbiam otaczać się ładnymi przedmiotami, oszalałam!. 
Mój stary(mikser, nie mąż) i tak już do niczego się nie nadawał więc pomyślałam, że z takim sprzętem to na pewno uda mi się każde ciasto :) 
Tak, czy inaczej niebawem stałam się posiadaczką wypasionego sprzętu, a to do czegoś zobowiązuje! Wzięłam się więc ochoczo znowu do pracy. 
Nie wiem czy to mój zapał, powietrze, czy robocik kuchenny, ale udało się!

 I od tej pory udaje się zawsze.Teraz mogę, bo wychodzi i bo mam dla kogo.
Rozpieszczam więc moich gości co rusz jakimiś wypiekami
 i ciągle eksperymentuje z nowymi przepisami. 
Obecnie na przykład jestem pod wrażeniem Włoch (dzięki wspomnieniom wywołanym przez Kasię z bloga ,,domzkamienia,,) więc były i pieczone kasztany, i masło truflowe i makaron własnej roboty. Była tez pizza, z prawdziwej włoskiej mąki, chociaż tę z polskiej mam już tak opanowaną, iż nie zauważyłam żadnej różnicy. 

Od jakiegoś czasu jednak równie wielką, jeśli nie większą, frajdę sprawia mi ozdabianie potraw. Niektórzy nawet mówią, że nie wiadomo czy to do jedzenia, czy do patrzenia ;)

Mam jednak w moim PRZEPAŚNIKU kila sprawdzonych przepisów, do których chętnie i często wracam. I dziś jednym z nich chcę się z Wami podzielić.

Ulubiona szarlotka Janka (podpatrzona w necie)
składniki na nadzienie 
- jabłka ok. 1,5 kg (biorę dowolne, takie jakie uda mi się kupić)
- 1/3 szklanki cukru
- 2 łyżeczki cukru waniliowego (lepszy byłby ekstrakt lub aromat)
- 1 łyżeczka mieszanki do szarlotki
składniki na ciasto:
- 2 i 2/3 szklanki mąki pszennej
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 2 łyżeczki cukru waniliowego (ekstraktu lub aromatu)
- 2 jajka
- 1 łyżka mleka
- 160 g miękkiego masła
Przy pieczeniu przestrzegam zasad, które mówią, że wszystkie składniki powinny być wyjęte ok 30-60 min wcześniej z lodówki a mąka przesiana przez sitko :)
Jabłka obieramy ze skórki i kroimy. Ja nie lubię papki jabłkowej, więc kroję na duże kawałki.

Gotujemy na wolnym ogniu z dodatkiem cukru, ekstraktu i mieszanki.
Warto podlać niewielką ilością wody aby się nie przypaliły. Czas gotowania jest różny w zależności od tego jakie mamy jabłka i jaką konsystencję chcemy uzyskać. Ja gotuję nie długo, ok. 10 -20 min.

Ciasto banalnie proste. Mieszamy wszystkie składniki, do momentu, aż będzie odchodzić od miski. Najlepiej robić to mikserem z mieszadłem ,,hakiem,,.

Wyrobione ciasto podzielić na dwie części. 
(Polecam odrysować na pergaminie wielkość tortownicy i wyciąć. Na tym papierze wałkować ciasto. W ten sposób będzie wiadomo jak duży placek potrzebujecie)

Jedną częścią wyłożyć dno blachy (tortownicy) i piec w piekarniku
 nagrzanym do 170 C przez 10 min.
Następnie wyjąć, nałożyć masę jabłkową i przykryć drugą warstwą ciasta.
Piec kolejne 30 - 35 min. Posypać cukrem pudrem. 
SMACZNEGO













sobota, 27 grudnia 2014

Dziecko w kinie

Świąteczny wieczór 25 grudnia spędziliśmy w kinie :)
Tak, w tym roku po raz pierwszy, w ten wyjątkowy dzień wybraliśmy się do kina. Może dlatego, że film miał być też wyjątkowy?

Ale zanim o filmie, to kilka słów wspomnień o tym, jak to Janka do kina przyzwyczajaliśmy....
Oboje z M bardzo lubimy kino, zarówno filmy fabularne, jak i animowane, zatem jak tylko młody skończył dwa lata uznaliśmy, że to już czas aby zapoznać go z wielkim ekranem. 
Chociaż wcześniej mówiliśmy mu jak kino wygląda, czego można się tam spodziewać i że nie trzeba się niczego bać, to nie było łatwo. Dopóki światła były zapalone, wszystko było OK. Problemy rozpoczęły się tuż po nastaniu ciemności. Atmosfera wielkiej ciemnej sali z głośnymi dźwiękami była dla dwulatka  na tyle straszna, iż musieliśmy opuścić kino.

Oczywiście nie poddaliśmy się i jakiś czas później spróbowaliśmy ponownie. I tym razem nie obyło się bez strachu, ale nie na tyle dużym, żeby trzeba było rezygnować z seansu.
 Kiedy Jaś przywykł do nowej rozrywki, doszłam do wniosku, że może trzeba zrobić kolejny krok na przód i zapoznać go z seansem 3D. Efekt był taki, że po założeniu okularów, znowu natychmiast chciał wychodzić z kina. Obraz który zobaczył na ekranie w oczach dziecka był na tyle realny, iż wystarczyła pierwsza ,,groźna'' scena (dodam, że byliśmy na bajce),
 aby wywołać poczucie strachu i zagrożenia. Skończyło się na tym, że pozostał w kinie,
 pod warunkiem nie wkładania ponownie okularów. 
Dopiero na trzecim seansie udało nam się przekonać go do ponownej próby obejrzenia filmu w 3D. Miał wtedy około czterech lat i od tego czasu bardzo chętnie chodzi do kina. Oczywiście jest już coraz starszy i dzięki termu repertuar jaki jest brany przy wyborze jest coraz szerszy, 
ku uciesze rodziców. 
 Zawsze mamy na naszej liście tak zwane pozycje obowiązkowe do zobaczenia w kinie. Ostatnio znalazł się na niej między innymi film ,,HOBBIT. BITWA PIĘCIU ARMII,,. 
Oczywiście wszystkie poprzednie części zarówno Hobbita, jak i Władcy Pierścieni mieliśmy już obejrzane więc nie było mowy, aby nie zobaczyć i tego. 
Kiedyś miałam obawy co do tego, czy aby twórczość Tolkiena nie jest za trudna dla 10 latka, dlatego przed ekranizacją przesłuchaliśmy obie powieści na audiobookach. Byłam mile zaskoczona kiedy okazało się, iż J błyskawicznie załapał wszystkie powiązania i nie pogubił się w natłoku przeżywanych przygód oraz  nie znudził zbyt długimi czasem opisami przyrody.  
Poszliśmy więc do kina w przekonaniu, że zarówno my - rodzice, jak i Jaśko będziemy zachwyceni filmem. Nie myliliśmy się, obie ekranizacje zrobiły na nas duże wrażenie, mimo tego iż filmy były niezwykle długie (3 godz.siedzenia w miejscu dla Janka, to niebywały wyczyn!).
Nie zamierzam oceniać tu filmu ani mówić Wam czy powinniście go obejrzeć. Chcę jedynie przekazać jak my odebraliśmy Tolkiena.

Do czytania chyba nie muszę nikogo namawiać. Zawsze byłam zdania, że żaden z filmów nie jest w stanie dostarczyć tylu wrażeń co przeczytana książka i tak naprawdę chyba tylko ze dwa razy nie była zawiedziona ekranizacją powieści. 
Tym razem jednak byłam bardzo ciekawa jak umieszczono niezwykle barwny i bogaty świat hobbitów, krasnali i elfów na wielkim ekranie. Czy nie pominięto tak wile ważnych i pięknych szczegółów, przedstawionych z taką precyzją w książce? Czy udało się odtworzyć krainy, które zostały tak starannie wymyślone i dopracowane z najmniejszymi szczegółami, jakby istniały naprawdę, gdzieś obok nas?

Może właśnie dlatego, iż w pierwszej części Hobbita najwięcej mogliśmy zobaczyć tej przyrody i tego przedziwnego świata krasnali, to dla mnie była to najciekawsza część tej trylogii. 
Jankowi najlepiej zaś spodobała się część druga. W pierwszej jak twierdzi za dużo opisów, a w trzeciej za dużo wojny i walk. 
W każdym razie każdą z trzech części chętnie obejrzeliśmy na dużym ekranie i zdecydowanie odradzam oglądanie ich w telewizorze (no chyba, że po raz kolejny). Jak już wspomniałam są filmy, które wiele tracą na małym, a wiele zyskują na wielkim ekranie i do takich z pewnością należą wszystkie ekranizacje Tolkiena.
Czy warto iść do kina? Dla mnie miłośniczki zarówno literatury, jak i kina, TAK warto. Chociażby po to aby móc porównać film z książką. Czy uważam, że film dorównał książce? Nie jestem pewna. Chyba muszę to jeszcze przetrawić.
 Zachęcam jednak do zapoznania się z twórczością TOLKIENA, bo tego jednego pewna jestem, że warto poznać magiczny świat HOBBITÓW :)

wtorek, 23 grudnia 2014

Świąteczne urwanie głowy

Jakoś długo mnie tu nie było :(
Oczywiście wszystko przez Święta.
Już miesiąc temu obiecałam sobie, że w tym roku, to wszystko zaplanuję i przygotuję dużo wcześniej. Niestety, ale w moim przypadku, to nierealne! 
Wszystko chciałabym  jak.... najwięcej, najdokładniej, najlepiej i najszybciej. Wszystko naj...!!!
Niestety brak u mnie dobrej organizacji!
Efekt - jeden wielki chaos i panika, że znowu nie zdążę na czas. 

Najpierw nakupiłam tkanin w świąteczne akcenty z myślą, ile to w tym roku cudnych duperelek naszyję. Zabrałam się jak należy miesiąc temu za wycinanie. 

No ale, trzeba między czasie jeszcze z Jankiem przy lekcjach posiedzieć, na karate zawieźć, obiad zrobić, a tu jeszcze jakiś remont pokoju dla gości wpadnie, jakaś awaria się przytrafi... No i dwa tygodnie gdzieś umknęły, a  niewiele uszyte. Wybieram więc tylko priorytety, te które maja być na prezent, a resztę odkładam na przyszły rok. 
Pokoje dla gości obiecałam sobie przygotować już dawno temu, 
 ale mój leń w głowie szeptał do mnie:
- Po co będziesz teraz sprzątać? Przecież wiesz jak szybko się brudzi. Zanim przyjadą znowu się nakurzy i pościel już nie taka świeża! - 
No więc czekam do ostatniej chwili, a później w panice zasuwam do 2-3 w nocy, żeby wszystko lśniło, bo fuszerek nie przyjmuję. 

U siebie też muszę posprzątać. Choinka od tygodnia stoi wystrojona, ale jakoś tak nie bardzo pasuje do tego bałaganu wkoło. Mama zawsze uczyła, że najpierw porządki a na koniec choinka.


 Ale co mi tam, mama  nie widzi... W końcu jednak dwa dni przed świętami udaje mi się, jako tako ogarnąć dom! :) W ostatniej chwili przypomina mi się, że przecież miałam napiec ciastek
 dla sąsiadów i rodzinki, no i tort zrobić, i pierogi z kapustą i grzybami...
No i znowu siedzę do drugiej i kręcę, piekę i lepię. 
Dobrze, że od roku wprowadziłam nową tradycję w domu  (ku uciesze mojej teściowej), 
że ja pierniki piekę zaś panowie ozdabiają.

 A potem widzę ten cały bajzel, jaki przy tym powstał  i jestem załamana.  
Wstaję rano i znowu sprzątam , myję i szoruję kuchnię, no bo obiecałam sobie, że tym razem jak będziemy wyjeżdżać na święta, to zostawimy po sobie porządek w domu, 
żeby nie wracać do bałaganu!
I w końcu nadchodzi ten dzień kiedy wyruszamy do rodzinki, gdzie będę mogła więcej czasu poświęcić dla  Janka, na czytanie książek lub po prostu leniuchowanie! 

I obiecuję sobie, że jeśli kiedyś będę robić święta u siebie, to na pewno skorzystam z usług firm porządkowych i kateringowych! :)


piątek, 19 grudnia 2014

Może gra planszowa?

I znowu nadchodzi dzień prezentów. 
Jaki komu? Drogi? Tani? Oryginalny? Praktyczny?
Ciągle mam z tym kłopot. Dlatego w tym roku zdecydowaliśmy się na książki oraz gry planszowe. Prezenty tzw. ,,kulturalne,, :)
Dlaczego książki? Bo należy wspierać polskie wydawnictwa i autorów. Bo warto zachęcać do czytania (na to nigdy nie jest za późno), bo może akurat dzięki książce otrzymanej od nas, ktoś pokocha literaturę, bo książka jak nic innego rozwija wyobraźnię itd.
Takich powodów można wymienić jeszcze długo...


Dla mojego 11 latka nabyłam również kilka gier planszowych. To jedyne zajęcie, które potrafi wciągnąć go tak bardzo jak komputer :)
I dlatego dziś kilka słów o grach planszowych jakie w naszym domu zdały egzamin i o takich, które nie sprawdziły się w ogóle.  
Najpierw słów kilka o tych drugich. 


Gra ,,BEN 10,,. Wykonanie ładne i przyciągające uwagę. Niestety skierowana do bardzo wąskiej grupy graczy, powiedziałabym nawet, że tylko dla dzieci. Jeśli więc, tak jak ja, macie tylko jedno dziecko, nie ma sensu jej kupować. No chyba, że doskonale znacie bajki pod tym samym tytułem, 
bo bez tej znajomości z góry jesteście skazani na przegraną. Jeśli gra ma polegać na tym, że dziecko zawsze wygrywa, to może być. Dla mnie odpada. 
Gra LEGO (mamy trzy tytuły). Kupiliśmy myśląc, że jeśli lego, to musi się spodobać. 
No niestety nie koniecznie. Właściwie pomysł fajny - gra z klocków, wykonanie też w porządku, jak na LEGO przystało, a jednak u nas nie przyjęły się kompletnie. Może dlatego, że zanim przystąpi się do gry, za dużo trzeba spędzić czasu na składanie jej z malutkich elementów...
 Rozmiar gry, jak i pionków nie ułatwia też samego grania, szczególnie dorosłym. 

Gra FARMER, podobno hicior. Nie u nas. Nabyliśmy ją kiedy Janek miał 8 lat (polecana od lat 7). Jak dla nas zdecydowanie za nudna i monotonna. Kupowanie i wymienianie zwierzątek, psa na konia, konia na świnkę itd, potrafi szybko znudzić :(
Wydaje mi się że powinna być zadedykowana szczególnie młodszym graczom. 

Kolejna pozycja z półki hit - CARCASSONNE. Zabieraliśmy się do niej kilkakrotnie, mając nadzieję, że może tym razem nas wciągnie. Niestety nie do końca. I właściwie nie można jej nic zarzucić a jednak, to nie to. Gra polega na budowaniu i zajmowaniu osad, składających się z kwadratowych płytek. Spore możliwości w sposobie grania i dużo urozmaicenia. Ukazało się już sporo dodatków, więc cieszy się chyba dużym powodzeniem. Dla mnie i Janka nieco nudna, jednak mąż jest nią zachwycony, dlatego jeszcze jej nie skreślamy z listy ;).

A teraz słów kilka o grach, które w naszym domu zagościły na stałe. 

Chyba jedna z najprostszych a jednocześnie najfajniejszych to PĘDZĄCE ŻÓŁWIE. 
Pomimo iż gra przeznaczona jest dla dzieci od lat 5, to zdecydowanie przypadnie do gustu, zarówno starszym dzieciom, jak i dorosłym. Niezwykle prosta gra z planszą, kośćmi i kartami. 
Zadanie banalne - żółwie muszą jak najszybciej dotrzeć do sałaty (mety). Pomimo swej prostoty, gra wymaga kombinowania, strategi a czasem nawet blefowania. Doskonale wyrabia w dziecku umiejętności planowania i przewidywania. Efekt końcowy zdecydowanie zaskakuje, bawi i nie nudzi. Mamy ją już 3 lata i często do niej chętnie powracamy :) Poleciliśmy ją kilku znajomym i wszyscy byli zachwyceni! Jak da mnie gra zdecydowanie nr 1. 

Następna pozycja godna polecenia to DIXIT. Gra całkiem nowa i niestety nie tania. Polecana dla dzieci od lat 8. i wydaje mi się, że to dobra granica wieku. Zabawa polega na użyciu dużej wyobraźni.. Zasady proste i przejrzyste. W pudełku znajdziemy planszę i karty z ilustracjami, które odgrywają kluczową rolę w grze. Na każdym obrazku możemy dojrzeć coś innego, w zależności od tego, jak dużą mamy wyobraźnię i spostrzegawczość. 
W skrócie, zadaniem przeciwnika jest dopasowanie hasła do karty wyłożonej przez gracza.  
Trzeba wykazać się niezwykłą pomysłowością i inwencją aby wygrać rundę. A jak wiemy naszym pociechą fantazji nie brak! 
Skojarzenia jakie przychodzą do głowy niejednokrotnie są przyczyna wielkiego 
ubawu podczas grania.
 Jedyne zastrzeżenia jakie można mieć do gry, to takie, że staje się atrakcyjna przy minimum trzech graczach. Oczywiście im więcej grających tym ciekawiej i weselej.  Gra doczekała się już kilku dodatkowych pakietów kart.

Kolejna gra, którą uwielbia mój syn i ja (M nieco mniej) to TALISMAN MAGIA I MIECZ. Gra nie jest nowością, pamiętam ją jeszcze z czasów mojej młodości, choć w nieco innym wydaniu. Przeznaczona jest dla dzieci nieco starszych (od 9 lat) i zdecydowanie dla dorosłych. Poruszamy się tu w świecie magii i potworów. Bardzo ładnie wydana z piękna grafiką. Jednak to zdecydowanie pozycja na długie godziny. Jeśli nie dysponujemy wolnym czasem ok 5 godzin, to lepiej do niej nie siadać. Ponieważ jest bardzo rozbudowana, to wymaga też dużo miejsca. Składa się z planszy, kości, kart i figurek przedstawiających postacie jakimi gramy. Podczas gry spotykają nas niezliczone przygody, postacie z świata fantasy, mamy też masę zadań do wykonania. Możemy walczyć nie tylko z potworami występującymi w grze, ale również między sobą Niezwykle wciągająca, ciekawa i urozmaicona gra dla całej rodziny. Jak każda dobra pozycja, tak i ma już kilka dodatków. Cena niestety nie jest zachęcająca (ok. 200) zł, ale myślę że warto się jej przyjrzeć. 

I ostatnia gra, którą mogę z czystym sumieniem polecić to OSADNICY Z CATANU. Nabyliśmy ją z polecenia przyjaciół i był to bardzo dobry zakup.
Spędziliśmy nad tą gra wiele, wiele godzin fajnej zabawy. Latem byliśmy nią tak zafascynowani, że pojechała z nami nawet na wakacje do Włoch :)
Przedziwne jest to, że tematyką bardzo przypomina CARCASSONNE, za którą nie przepadamy. 
W skrócie chodzi o to, że znajdujemy się na wyspie, którą musimy zasiedlić. Do dyspozycji mamy planszę, płytki i karty z surowcami, budynki i drogi no i oczywiście kostkę. Zakładamy osady, budujemy drogi, zbieramy surowce i zajmujemy kolejne terytoria. Z czasem robi się coraz ciaśniej i trudniej. Zaczyna się wyścig, kto pierwszy zdobędzie wymaganą ilość punktów (zbudowanych osad) i wygra grę. Gra nigdy się nie nudzi. Daje ogromną możliwość ułożenia planszy, co powoduje, iż następna rozgrywka jest zawsze inna niż poprzednia. Uczy nie tylko rywalizacji, ale także współpracy, poprzez handel surowcami.  Każdy ruch, poczynając od ustawień początkowych pól, wpływa na szansę naszej wygranej. Zmusza zatem nie tylko do planowania, ale także przewidywania kolejnych kroków przeciwnika. 
Gra również doczekała się kilku dodatków. My zakupiliśmy jeszcze dwa, ale myślę że nie potrzebnie. Jedyna korzyść jaką z tego wynieśliśmy, to powiększenie planszy. Uważam jednak, że wersja podstawowa zdecydowanie wystarczy. 
Zatem polecam jako jedną z najczęściej używanych przez nas gier :)

Na tę gwiazdkę zakupiliśmy dwie nowe gry: SMALLWORLD i PANDEMIA. Nic o nich jeszcze nie wiem, poza tym że mają dobre notowania w necie. 
Może za pół roku coś wam o nich opowiem...

To tylko część pozycji z naszej kolekcji gier planszowych, ale nie sposób przedstawić wam wszystkich. Gdybyście mieli jednak jakieś pytania dotyczące tych lub innych gier, chętnie coś doradzę lub odradzę ;)



środa, 17 grudnia 2014

Czemu Rabka i Esy Floresy c.d.

Ludzie ciągle pytają czemu właśnie Rabka. To był czysty przypadek. 
Wiedziałam tylko, że dom musi być w górach. 
Kupno nieruchomości nad morzem zdecydowanie przewyższało nasze możliwości finansowe,
a sezon na turystykę zdecydowanie jest tam krótszy, niż na południu kraju. 
Zanim padło na Rabkę oglądaliśmy sporo budynków w innych okolicach, ale żaden z nich nie spełniał trzech bezwzględnych warunków jakich wymagałam: blisko sklep z podstawowymi artykułami, blisko przystanek BUS i duży teren wokół. 
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam ten dom byłam przerażona i kategorycznie powiedziałam  NIE! 
Co prawda willa nie była nigdy zamieszkała, chociaż stała już 12 lat, ale śmietnik jaki tam zastałam skutecznie mnie zniechęcił. Wszędzie walały się wielkie wory z gruzem i starymi łachami, które najprawdopodobniej leżały tam od czasu ukończenia remontu. Teren wokół był nierówny z wielkimi górami ziemi i chwastami do pasa!
Jednak w drodze powrotnej zaczęłam zastanawiać się jaki ten dom ma potencjał. 
Co można z nim zrobić, jak przerobić i uporządkować aby nadał się do mieszkania
 i jednocześnie prowadzenia pensjonatu.

 Na pewno miał niepodważalną zaletę. Był w Rabce!
Mieście uzdrowiskowym, znanym większości rodziców i szczególnie polecanym przez lekarzy. 
A te widoki z okien... Dla mnie rodowitego mieszczucha, były wprost zachwycające.

 No i Jasiek ciągle choruje. Takie powietrze na pewno by mu dobrze zrobiło.
Coraz więcej dostrzegałam tych atutów, więc zdecydowaliśmy się jeszcze nie skreślać go z listy. Później obejrzeliśmy jeszcze kilka posiadłości, ale z racji faktu, że mieszkaliśmy 300 km dalej, niezwykle męczące było jeżdżenie w tą i z powrotem. Mąż powoli miał dość tych poszukiwań, 
Janek był coraz starszy i stale buntował się, że tyle godzin musi spędzać w samochodzie. 
Coraz częściej zatem zaczynałam myśleć o domu w  Rabce. 
Kiedy po raz drugi udaliśmy się tam, pani z biura nieruchomości dała nam klucze i powiedziała, żebyśmy pojechali sami i spokojnie się rozejrzeli. Jak tylko weszłam natychmiast wzięłam się za wynoszenie worów ze śmieciami i kiedy nagle zrobiło się tyle miejsca pomyślałam,
 że nie jest tak źle!

Gdy jakiś czas później (po kilku dniach spędzonych na porządkach) pojawiła się agentka z nowymi chętnymi widziałam, że byli bardzo poważnie zainteresowani ofertą. Pomyślałam jak niewiele trzeba
aby dom zyskał na wartości! Kilka ścierek, woda i trochę czasu.
Ostateczną decyzję jednak podjęliśmy po spacerze do lasu, który znajduje się zaledwie 500 m dalej. 
Uwielbiam zbierać grzyby i kiedy zaraz na skraju zobaczyłam dorodnego prawdziwka wiedziałam, że właśnie w tym domu i w tym miejscu chcę mieszkać :)

No, ale w życiu rzadko jest tak, jak by się chciało. 
Realia okazały się nieco bardziej skomplikowane, niż myśleliśmy na początku.
Właściciel budynku przy najbliższym spotkaniu poinformował nas, że dom nie ma odbioru technicznego, ale to tylko formalność. Co? TYLKO FORMALNOŚĆ? Wiem w jakim kraju przyszło mi żyć, i wiem ile może potrwać załatwianie takiej formalności!!!
Facet upierał się, że on to zrobi w ciągu miesiąca. 
Ponieważ cena nie była wygórowana a ja już zdążyłam się do tego domu przywiązać, zdecydowaliśmy się podpisać umowę przedwstępną. 
Dostaliśmy nawet klucze i mogłam robić porządki i pomału planować jak urządzić moje ukochane Esy Floresy. Każde wolne dni spędzaliśmy w Rabce. 
Trwało to półtora roku! Tyle czasu zajęło właścicielowi uzyskanie odbioru domu!!!
Były takie chwile, kiedy już zabieraliśmy swoje graty z powrotem do Łodzi z przekonaniem,
 że nic z tego nie będzie. Byłam załamana. Tyle straconych miesięcy, tyle włożonej pracy w ten dom. tyle zaangażowania i znowu trzeba wszystko zaczynać od nowa. 
Wtedy do akcji wkroczył mój M. Pojechał do szanownego właściciela, odbył z nim poważną rozmowę i po miesiącu mieliśmy pełną dokumentację wraz z umowa kupna w ręku :).  
I tak oto powstał nowy etap w naszym życiu - ,,Willa Esy Floresy,,



poniedziałek, 15 grudnia 2014

Czemu Rabka i Esy Floresy?

Wiele osób, przyjeżdżających do nas na wypoczynek, kiedy dowiadują się, iż my nie tutejsi, pytają jak to się stało, że Rabka, że pensjonat, że tak daleko od rodzinnego miasta?

Więc dzisiaj będzie o tym jak tu trafiliśmy.
Wspomniałam już wcześniej, że pomysł na pensjonat narodził się podczas urlopu z dzieckiem nad morzem. Pamiętam, że właścicielką jednego z dużych pensjonatów była młoda dziewczyna z małym dzieckiem. Obserwowałam jak przyjmuje gości, rozstawia nowe leżaki w ogrodzie i opala się pilnując swojego brzdąca. Powiedziałam wtedy, że takie życie i praca byłyby dla mnie idealne:) Reakcji M możecie się chyba domyśleć. Uważał, że za długo przebywam na słońcu i muszę wypocząć w cieniu;) Ja już jednak zaczęłam powoli wprowadzać mój plan w życie. 
Pomału, po kolei w myśl zasady ,,kropla drąży skałę,,.
Ponieważ wtedy mieszkaliśmy w samym centrum miasta, z betonowym podwórkiem, z małym dzieckiem nie było łatwo. Do najbliższego parku (śmierdzącego spalinami) szłam 40 minut, 
Wózek i  zakupy musiałam wnosić na trzecie piętro, ponieważ mąż większość tygodnia przebywał w delegacji. W bramach ciągle mijałam pijackie gęby a latem nie dało się otworzyć okna, bo prostytutki upodobały sobie pobliski skwerek, robiąc sobie z niego ,,miejsce pracy,,.
 Powiedziałam, że w takich warunkach nie da się wychować dziecka. 
Od pamiętnych wczasów minęły dwa lata.
My zaś mieliśmy za sobą już kupno działki pod Łodzią, gdzie miał powstać nasz nowy dom oraz małej działki pracowniczej, gdzie spędzałam całe dnie od maja do października.
Ale co z moim planem? 
Otóż posiadanie działki bardzo pomogło mi w jego realizacji. Ciągle przebywałam na działce utwierdzając wszystkich w przekonaniu, że domek z ogrodem to jest to czego nam do szczęścia potrzeba. Ja od razu pokochałam prace w ogródku a Jasio doskonałe bawił się na powietrzu. 

Co jakiś czas powracałam do tematu otworzenia własnego obiektu noclegowego, używając argumentów, że przecież i tak musimy wybudować dom, więc co za różnica 
czy w Łodzi czy 300 km dalej? Że M i tak w tygodniu jeździ po całej Polsce, wiec na weekend może wracać w dowolne miejsce w kraju, że ja nie pracuję (właśnie się zwolniłam) i że nie chcę aby dziecko było wychowywane przez obcą niańkę. Że jeśli otworzymy pensjonat, to będę miała zajęcie (pracę) a jednocześnie dziecko będzie miała mamę na pełen etat. 
Nie było łatwo, ale po jakimś czasie uzgodniliśmy, że to może się udać. 
Wiedziałam już wtedy, iż nastawie się na wypoczynek dla rodzin z dziećmi. Zaproponuje im to czego sama nie mogłam znaleźć w takich obiektach.
Pomału, najpierw nieśmiało zaczęliśmy wycieczki w celu obejrzenia kilka nieruchomości. Byłam już oczywiście dobrze przygotowana na teki scenariusz i posiadałam w swoim notesie wyraz najciekawszych ofert:).
Niestety jak to zwykle bywa los spłatał na figla. 
Nasz syn rozchorował się i wskutek bardzo wysokiej gorączki dostał drgawek i stracił przytomność.
Po dwóch tygodniach szpitala i kompleksowych badaniach wyszliśmy do domu. Lekarz jednak poinformował nas, że takie sytuacje mogą zdarzać się często, aż do ukończenia czwartego roku życia. A że Jasiek chorował bardzo często, perspektywa mnie samej z nieprzytomnym dzieckiem, gdzieś na końcu świata, gdzie zimą karetka dojeżdża godzinę, skutecznie na czas jakiś wyleczyła z moich ambitnych planów.   
Kiedy jednak J skończył 4 lata i do tamtego zdarzenia nic strasznego się nie działo, znowu zaczęłam nieśmiało wspominać ,, nasze,, plany na przyszłość. 
Ale o ty już następnym razem...
Bo to jest temat rzeka.

niedziela, 14 grudnia 2014

Przywołane wspomnienia z Toskanii

Planowałam sobie, że w weekend napiszę kilka artykułów.... 
Tyle chciałabym wam opowiedzieć.
Ale przypadkiem, (tak to zazwyczaj bywa) natrafiłam na bloga pani Kasi - www.domzkamienia.blogspot.com.
I popłynęłam. Nie mogłam się oderwać przez 3 dni! 

Temat, który porusza autorka jest bardzo bliski również mojemu sercu - ,,TOSKANIA,,
Czytając przypominałam sobie, jak wielkie wrażenie wywarła na mnie podróż do tego cudownego miejsca. Pomyślałam wtedy, że jeśli kiedykolwiek przyszłoby mi żyć w innym kraju,
 to tylko we Włoszech i tylko w Toskani. Wydawało mi się to wtedy takie proste :) 
Skoro raz już przeprowadziliśmy się 300km, to możemy i teraz przeprowadzić się 1300! 
Mąż i ceny nieruchomości szybko zgasiły mój zapał, ale zauroczenie tym rejonem 
nie minęło do dzisiaj. Od tego czasu zwiedziliśmy również inne rejony Włoch oraz inne kraje,
 ale żadne z nich tak bardzo nie przypadły mi do gustu.

Nie jestem ekspertem tego kraju, ale to co wywarło na mnie największe wrażenie, to cudne widoki, a szczególnie ogromne plantacje winogron. Miałam nawet wrażenie, że tam każdy kawałek ziemi jest bardzo dobrze zagospodarowany. Wszędzie jest ogromna ilość kwiatów i zieleni! 

Nie ma chyba ronda i domu przy którym nie byłoby mnóstwo kwiatów. 
Niektóre podwórka są tak małe, że ledwie można wstawić krzesło, 
ale kwiaty w doniczkach muszą stać :)
Na mnie miłośniczce ogrodów wywarło to ogromne wrażenie. 

Zapachy są po prostu oszałamiające!
My byliśmy wiosną, w porze kwitnienia lipy, miałam więc poczucie jakbym na dwa tygodnie zamieszkała w perfumerii.
Kawiarenki, restauracje i tawerny. Jest ich cała masa i są pełne uroku. Ludzie czuja się tam
 jak u siebie w domu. Przychodzą napić się kawy, pogadać, przeczytać gazetę, 
pogadać ze  znajomymi  lub zjeść. 
Osobiście uwielbiam kawę i te kawiarniane klimaty, więc jak tylko wstawałam,
 natychmiast leciałam do knajpki:)

Następna rzecz, co dla niektórych,lecz niekoniecznie dla nas, mogłaby wydawać się oczywista, jest bardzo czysto na ulicach. I nie twierdzę, że nikt nie rzuca papierków, bo pewnie tak nie jest, 
ale wszędzie widać służy porządkowe, które sprzątają. 
Włosi są niezwykle otwarci i przyjaźni. Wszędzie nas witali z uśmiechem i na luzie.
 (w Hiszpanii zupełnie odwrotnie, wiecznie niezadowoleni)
Będąc we Włoszech zawsze mam wrażenie, że tam czas płynie zupełnie inaczej - wolniej, spokojniej, przyjemniej.

Teraz też mieszkam w pięknej okolicy.. pełnej lasów rzek i łąk. 

Często jednak widzę wielkie tereny ziemi, o którą nikt nie dba, jest zarośnięta przez lata chwastami i leży odłogiem. 
Nie mogę patrzeć jak obok pięknych strumyków walają się śmieci, typu worki foliowe, butelki  i wszystko co tylko człowiek jest w stanie wyprodukować. Nie mam już siły upominać się w urzędach aby zorganizowali sprzątanie terenu. Nikogo to nie obchodzi i nikt nie chce się tym zająć! 

Nawiasem mówiąc właśnie dziś rozmawialiśmy z mężem, że chyba na wiosnę zorganizujemy sami jakąś dużą akcję pod tytułem ,,SPRZĄTAMY OKOLICĘ,,

Ludzie w tych rejonach są wyjątkowo specyficzni, szczególnie dla tak zwanych osiedleńców. 
To bardzo hermetyczne środowisko, które nie akceptuje nowych a prawo swoich własności traktuje jako świętość najwyższą i niepodważalną! Może właśnie dlatego tyle ziemni nie jest uprawiana w myśl zasady ,,sam nie zjem a nikomu nie dam,, lub ,,lepiej wyrzucić niż zejść z ceny,,.

Doskonale zatem rozumiem autorkę bloga, dlaczego tak bardzo pokochała Toskanie i dlaczego właśnie tam zapragnęła żyć.
 Pani Kasiu życzę wytrwałości i siły do realizacji pozostałych planów:)
A komentarze i opinie ludzi zawistnych i nieżyczliwych po prosu ignorować,bo tacy znajdą się zawsze;)
Być może i ja za 10 lat zamieszkam w tej pięknej krainie....


czwartek, 11 grudnia 2014

Pies na prezent gwiazdkowy

Już niebawem święta. Trzeba się szybko decydować jakie podarki i komu wręczyć.
Zastanawia mnie, ile osób w tym czasie zdecyduje się na prezent w postaci psa. 
Niektórzy zapewne ulegną prośba i namową dzieci, drudzy kupią z powodu braku innego pomysłu. Ktoś z pod wpływem uroku, zobaczonego na straganie szczeniaczka ulegnie pokusie, a jeszcze inni sprezentują bliskim, bo sami nie mogą mieć (będą go odwiedzać, to tak jakby mieli psiaka u siebie!)
U nas różnica była taka, że psa nabyliśmy we wrześniu a nie grudniu.
Motywy były takie jak u większości - bo dziecko bardzo chciało, bo takie słodkie, bo przyjaciel rodziny itp.

Wszystko to prawda. Trzeba się jednak wcześniej zastanowić jakimi ludźmi jesteśmy, jaki styl życia preferujemy i czy w pobliżu miejsca zamieszkania mamy bliskich, którzy w razie potrzeby, zechcą przez kilka dni zająć się zwierzakiem.  
Jeśli jesteście spontaniczni i lubicie podróże, to pies nie ułatwi wam życia. 
Pamiętam niejednokrotnie, jak wpadamy z mężem na genialny pomysł kilkudniowego wyjazdu. 
Już mamy obmyślany plan, już dzwonimy, uzgadniamy szczegóły, już jesteśmy pełni euforii....
I nagle! No tak, a co zrobimy z psem?
Mało które obiekty przyjmują z psami (wcale im się nie dziwię). Nasz jest duży więc w torbie go nie przemycimy, a zostawić nie ma gdzie. Rodzice mieszkają 300km od nas. Jeśli chcemy jechać w tym kierunku, to pół biedy - po drodze zostawimy. Ale co jeśli w kierunku odwrotnym? Trzeba nadrabiać drogę i doliczyć dodatkowe 5-6 godzin podróży. 

Jeśli jako tako, dbasz o porządek w samochodzie, to wożąc psa musisz się liczyć z koszmarną ilością kłaków. Do niedawna myślałam, że psom wychodzi sierść tylko 1-2 do roku. To nie prawda! Linieją cały rok a weterynarz twierdzi, że to normalne. 
Do domu musiałam zakupić odkurzacz - robota.To już drugi, pierwszy po jakimś czasie mozolnej pracy, odmówił posłuszeństwa nie dając sobie rady z sierścią. Sprząta każdego dnia, po kilka razy. 
W moim przypadku dochodzą więc dodatkowe koszty za prąd.

Pies dużych gabarytów potrafi dużo zjeść. Jeśli masz czas możesz mu gotować oddzielny posiłek (pies nie powinien jadać tego co ludzie) lub kupować gotową karme, która do tanich nie należy. 
Trzeba też pamiętać o szczepionkach a w razie problemów wizyt u weterynarza, której koszt wynosi prawie tyle co lekarza wysokiej specjalizacji. 
Oczywiście psa trzeba wyprowadzać na spacery, niezależnie od pogody i pory dnia - czasami nawet w środku nocy. 
A co z obietnicami dziecka, że będzie się opiekował, dbał i kochał?
Ano dzieci mają zadziwiająco krótką pamięć (kiedy im wygodnie). 
Trzeba im za każdym razem przypominać, prosić i upominać, że chciał i obiecał...
Koniec, końcem i tak żal ci zwierzęcia i dajesz mu jeść, wyprowadzasz, dbasz...
I tak oto masz dodatkowe 30 kg obowiązku ;), bo o oddaniu już mowy nie ma.
W końcu przyzwyczaiłaś się do niego, traktujesz jak członka rodziny... 
A rodzinę kochasz i czujesz się za nią odpowiedzialna.  

wtorek, 9 grudnia 2014

Pokój w stylu folk

Należę do tych osób, które ciągle szukają sobie nowych zajęć.
Nie lubią nudy i rutyny oraz tych, które uważają że najlepiej wszystko zrobią same (wiem, to straszne!).
Dlatego, kiedy otwieraliśmy nasz mały pensjonacik, wszystko co się dało robiłam ja. 
Począwszy od projektów technicznych pokoi i łazienek,
poprzez stylizacje i zakup potrzebnych rzeczy.
Sprawia mi wielką frajdę zastanawianie się, co do czego będzie pasować, gdzie postawić i jakich dodatków użyć. 

Niestety po jakimś czasie, kiedy mija już ta błoga satysfakcja ;), szukam kolejnych wyzwań i zmian. 
Wszyscy moi domownicy wiedzą, że jak tylko skończę jedną realizację, zaraz wymyślę coś nowego. Efekt jest taki, że budżet mocno na tym cierpi a w domu panuje wieczny chaos i rozgardiasz.
Tym razem jednak miałam silną motywację i mocne argumenty! 

Zawsze staram się obserwować moją konkurencje w Rabce i widzę,
że niektóre obiekty idąc na skróty bezczelnie wykorzystają moje pomysły. 
Kiedy otwieraliśmy Esy Floresy byliśmy jedynym obiektem z pokojami
o tematyce ,,kolor,,.
Dziś jest ich już kilka. Niektóre nawet posunęły się do tego, iż żywcem zerżnęły opis z naszej strony www oraz pomysł na ścianę z wpisami gości.
Dla moich klientów, to i lepiej, bo w ten sposób zmuszona jestem do poszukiwania ciągle nowych i ciekawych rozwiązań :)

I tak oto narodziła się koncepcja na pokoje tematyczne :)
Na pierwszy rzut poszedł mój ulubiony - czerwony tzw. studio. 
Tematyka, którą wybrałam była najbliższa mojemu sercu FOLK.  
Wszystko, jak zwykle starałam się wcześniej dokładnie przemyśleć, dopracować każdy szczegół i dobrać do siebie wszystkie pasujące elementy.
Najwięcej kłopotu sprawiło mi zakładanie tapety! Ale udało się i wygląda nawet nieźle. 
Reszta poszła już gładko. Okazało się nawet, że zakup potrzebnych rzeczy, typu dywan pościel i firana nie stanowią wielkiego problemu.
Teraz w sklepach jest BUM na wszystko co ludowe.

Miałam wiele obaw czy taki motyw przypadnie do gustu,szczególnie panom i moim stałym klientom, którzy upodobali sobie właśnie pokój czerwony.
 Dlatego na próbę wrzuciłam kilka fotek na FB. 
Na razie opinie i komentarze są zachęcające :)
Mam nadzieję, że i Wam się spodoba :)


Już mam w głowie kolejne pomysły na następne pokoje :)

niedziela, 7 grudnia 2014

Wypady z dzieckiem

Odkąd pamiętam często z rodzinką robiliśmy sobie krótkie wypady za miasto (kiedy mieszkaliśmy jeszcze w mieście).
Jeździliśmy zanim młody pojawił się na świecie. Były to krótkie kilkudniowe spontaniczne wyjazdy, zazwyczaj powiązane z pracą męża. 
Później, kiedy urodził się Janek, daliśmy sobie spokój na rok, by po roku ponownie wrócić do naszych przyzwyczajeń ;).
Mogliśmy sobie na to pozwolić, gdyż ja nie pracowałam, nie mieliśmy psa, 
a Jaś nie był przywiązany do żadnej instytucji typu żłobek, przedszkole, szkoła.

Ponieważ nasze dziecko było i jest niezwykle ruchliwe i krzykliwe staraliśmy się szukać miejsc, gdzie oprócz podstawowych ,,wygód,, typu łóżeczko, wanienka i czajnik znajdują się też jakieś atrakcje dla niego. Niestety w tamtych czasach (2005-2009) okazało się, że wcale nie jest to takie proste zadanie. Zdarzało nam się, że na zdjęciu widniała wielka piaskownica z zabawkami, 
a na miejscu okazywało się, że i owszem piaskownica jest, 
ale bez piasku, o zabawkach już nie wspominając.
 Pewnie, że mogłam zrezygnować, ale co by mi to dało,
 skoro przejechałam już 500km!!!
 Innym razem, w innym miejscu,
 na zdjęciach widzę podwórko pełne zabawek i dzieci. 
Jedziemy tam, oznajmiam mężowi. No i znowu pakujemy się jedziemy 350km po czym okazuje się,że pogoda jest koszmarna, albo leje, albo wiatr jest taki, że łeb chce urwać.
 Co robić w taką pogodę nad morzem?! Siedzimy w maleńkim pokoiku. 
Ja z mężem wciśnięta w kąt, bo nasz gagatek urządził sobie na podłodze tor wyścigowy
 i czekamy na lepsze czasy lub raczej aurę. 
Wytrzymujemy trzy dni. Pakujemy się i wracamy do domu. Na zwrot kosztów nawet nie liczymy, bo co ludzie winni, że ciągle leje?


Zastanawiam się jak trzeba mieć mało wyobraźni, żeby nie pomyśleć o tym co zrobić/kupić aby ułatwić wypoczynek rodzicom z dziećmi. A może po prostu popyt na turystykę jest tak duży, że właściciele mają turystów w głębokim poważaniu? Tak czy inaczej postanowiłam, że kiedyś otworzę taki pensjonat,
 w którym rodzice będą mogli wypocząć niezależnie od pogody.
(Nastąpiło to szybciej niż myślałam). 
Mimo, iż upłynęło już sporo la,t a my prowadzimy pensjonat i mieszkamy w tak urokliwym miejscu, to nadal lubimy wyjeżdżać.
Niestety nie jest to już spontan, gdyż mamy większy bagaż na plecach; psa, ogród i szkołę młodego. To ona najbardziej ogranicza nam ruchy. 
Jednak teraz nadarza się okazja!
Przerwa świąteczna w szkołach, przestój w Esach Floresach więc psa do teściów i jedziemy!!!
Ale zaraz, gdzie? Co prawda Janek już duży, ale jaki ruchliwy i nerwowy był, taki nadal jest! różnica jest tylko taka, że ma większy zasób słów więc więcej pyskuje! Kompa nie weźmie, bo po to jadę, aby go od niego oderwać. Więc co my tam będziemy robić z młodym? Żeby zwiedzać musi być pogoda i ciekawe miejsca. Place, tudzież pokoje zabaw już go nie rajcują. 
No i znowu ten sam problem co przed laty!!! 

Jakiś obiekt z basenem krytym, kręgle lub chociaż jakieś gry planszowe, żeby nie trzeba było  tachać ze sobą pudeł. I znowu widzę że dla tej grupy wiekowej jest pustka. 
Zanim więc wyjedziemy czeka mnie trzy dni szukania, szperania, dzwonienia! 
 I już nie wiem czy chce mi się jechać...  
    

sobota, 6 grudnia 2014

Nałogi. Wszyscy je mają - mam i ja!

Od 2 miesięcy nie palę papierosów! Rzuciłam i mam nadzieję, że już do tego nie wrócę.
Zrobiłam to ze względu na Janka. Co prawda nie paliłam w domu, ale Jaś i tak nie dawał mi spokoju. Nasłuchał się kiedyś w mediach jakie to palenie jest niezdrowe i wpadł w panikę. 
Od tego czasu miałam przechlapane! 
Więc dla świętego spokoju (dziecka) i dla zdrowia mojego dałam sobie z tym spokój.

Poza tym ciągle tłumacze młodemu jak niebezpieczne potrafią być uzależnienia. 
Żeby ograniczał korzystanie z komputera, bo później będzie mu coraz trudniej bez niego funkcjonować, że młody człowiek powinien spędzać czas na powietrzu, z kumplami wymyślając wszelkiego rodzaju głupoty, że nie potrafi organizować sobie czasu wolnego 
i tego typu frazesy.
Nie jestem natomiast naiwna i wiem też, iż bez kompa w dzisiejszych czasach funkcjonować się nie da. Że odbierając dziecku możliwość poznania a później korzystania z darów cywilizacji (komputer, telefon, ipad), wbrew pozorom robimy mu krzywdę. 
Nie wyobrażam sobie dzisiaj 10-13 latka, który nie wiedziałby co to jest google, facebook czy youtube. W szkole nie miałby życia. 
Tyle tylko że we wszystkim trzeba mieć umiar, a dzieci, przynajmniej moje dziecko, takowego nie ma. Jeśli by mu pozwolić siedziałby przy kompie od rana do nocy.

Tyle tylko, że nad dziećmi czuwamy my. A kto kontroluje nas?

Chyba każdy z nas ma jakieś nałogi. Jedne mniej ,drugie bardziej uciążliwe. 
Ja też kilka mam ;).
I tak: jestem uzależniona od kawy. Mogę (a raczej już muszę) pić kilka filiżanek dziennie.
I nie jest ważne czy cappuccino, czy espresso, ważne żeby była dobra gatunkowo i z ekspresu (co w Rabce nie jest takie oczywiste).
Na szczęście ekspres posiadam więc zarówno ja, jak i moi goście nie muszą latać po mieście w poszukiwaniu dobrej kawy:) 



Jestem też uzależniona od wszelkiego rodzaju robótek ręcznych.
 Uwielbiam szyć, decoupage i robienie biżuterii. 
I może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że jak już postanowię coś robić, to robię to na maksa.  Najpierw kupuję materiały informacyjne jak, z czego i gdzie. Potem szukam  informacji w necie. Następnie kupuję potrzebne (i nie tylko), materiały - oczywiście najlepszej jakości i oczywiście zdecydowanie za dużo!!!
Mieszkanie dzięki temu robi się coraz ciaśniejsze, a bałagan jest coraz częściej. Wszędzie jakieś szmatki, guziczki, koralki. 



Na szczęście pierdółki te, jak je nazywam,  cieszą się powodzeniem wśród moich gości (Esy Floresy), ale to tylko woda na mój młyn! Kupuje wiec jeszcze więcej, jeszcze drożej i sprowadzam z jeszcze dalszych zakątków świata. 
Niestety z przykrością muszę przyznać, że jeśli chodzi o tkaniny, to naszym krajowym produkcjom daleko jeszcze do wzorów i jakości np. do Roberta Kaufmana, Michaela Millera czy Aleksandra Hernego. 
Rodzinka na razie tylko mnie obserwuje i od czasu wrzuci tylko coś w stylu ,,ogarnij trochę ten stół, bo nie ma gdzie obiadu zjeść'' ;)

Oczywiście jestem też uzależniona od internetu. Nie ma dnia żebym nie odebrała 
e-maile, lub nie zajrzała na facebook. Przepisy na obiad z netu, dieta opracowana pewnie przez komputer, bo też zakupiona przez internet. konwersacje towarzyskie komunikator lub email, zakupy aukcje lub sklepy internetowe. 
Masakra!!!

A Jankowi sto razy dziennie powtarzam ,,nie siedź tyle przy kompie''!
Czy to nie hipokryzja?
Może zatem zanim zaczniemy wytykać błędy innym i czepiać się naszych dzieci, spojrzymy obiektywnie na siebie?




piątek, 5 grudnia 2014

Matka wymiata

Bycie matką jedenastolatka to ciężka tyrka!
Kiedyś wydawało mi się, że z każdym rokiem będzie łatwiej. Niestety to bzdury.
Oczywiście stopień trudności zależy od wielu czynników, takich jak charakteru młodej/go, genów, otoczenia i czasów w jakich przyszło nam żyć.
U nas jednak lekko nie jest. Młody łatwego charakterku nie ma. Trudno się jednak obrażać na dziecko, które ma takich rodziców – ojciec choleryk i matka wariatka;)
Mieszkamy w małym miasteczku, Janek chodzi do malutkiej szkoły (jedna klasa w jego grupie wiekowej). Wszyscy tu o wszystkim wiedzą, a nauczyciele zamiast na nauce, bardziej skupiają się na niańczeniu dzieci!
A czasy wiadomo jakie są. Wszędzie komputery i świat migawek. Już nawet rodzina częściej komunikuj się ze sobą przez telefon, skype i maila niż przy stole.
Nie ma czasu ani siły na przystanki, analizy, wspólne rozmowy
 lub choćby oglądanie telewizji.
Jednak nie o byciu dzieckiem, a o matkach chciałam pisać.
Jeśli masz najwyżej 30 lat, to sytuacja jest nieco ułatwiona. Masz więcej siły i energii, którą możesz spożytkować razem z dzieckiem.  Więcej pamiętasz jeszcze ze szkół, co z kolei przydaje się przy pomaganiu w lekcjach. Szybciej łapiesz wszelkiego rodzaju nowinki techniczne, bez których nasze latorośle nie wyobrażają sobie życia.   
Jeśli masz lat trochę więcej, tak jak ja, tu musisz się nieco nagimnastykować. I tak nie mam co narzekać. Pracuje w domu, więc sama dysponuje swoim czasem. Z lekcjami sobie jeszcze radzę a nowinki techniczne lubię więc chętnie szukam, czytam i sprawdzam na  własnej skórze. Siły i energii też na razie mi wystarcza.
Wczoraj na ten przykład zakupiłam Jankowi program do nagrywania filmików na youtube. Zainstalowaliśmy od ręki i co??? I oczywiście nie działa!! Nie to żeby nie nagrywał. Podstawową funkcje spełnia (nagrywanie), ale odtwarza bez dźwięku! Janek na przemian to wścieka się to smuci, ale ponieważ jest dość leniwy, po kilku próbach daje sobie spokój.
I tu wkraczam ja! Jak to nie działa? Przecież to miał być prezent dla mojego dziecka?
Do dupy z takim prezentem, co to nie spełnia swoich podstawowych funkcji!!!
Pojęcia o tym programie nie mam żadnego, bo i po co mam mieć? 
Do tej pory wystarczyło mi, że odpalam youtuba i działa.
No, ale jako matka nie mogę pokazać, że po pierwsze nie znam się na tak ,,prostych programikach,,. Po drugie, że nie należy się poddawać lecz szukać innych rozwiązań.
A po trzecie że jeśli wydałeś już jakąś kasę to korzystaj z tego , co za nią nabyłeś.
Prawda jest jednak taka, iż bardziej chodziło o moje ambicje - że co, że ja nie dam rady!!! Przecież to nie może być takie skomplikowane! Skoro tysiące dzieciaków sobie z tym radzi, to i ja dam radę! Usiadłam, poszperałam, poczytałam, poświęciłam trochę czasu i udało się! Działa! Nagrywa i odtwarza z dźwiękiem.
Młody wniebowzięty J Może w końcu wypróbować swoją nową zabaweczkę.
A matka dumnie kroczy po chacie:)
Normalnie wymiatam! Jestem bohaterem własnego domu (czyt. syna)!
Nagle dostrzegam też nową zaletę (bo jednak są i jakieś zalety) bycia matką nastolatka – poznałam kolejny programik komputerowy! A nóż kiedyś sama zechcę coś wrzucić do sieci. Będzie jak znalazł!
Na razie idę wymiatać podłogę w kuchni. Posiadanie psa też ma wile wad!